wtorek, 14 maja 2013

Wypocinowo II


Parę osób wyraziło chęć dalszego czytania moich wypocin w formie opowiadania. Z tego względu prezentuję Wam kolejną część. Bon apetit!

A dla osób, które nie czytały poprzedniej części, link do niej znajduje się TUTAJ.

*
            Paul spojrzał się na nogę od stołka, którą trzymał w ręku. Stołek był w tylu częściach, że naprawa metodami tradycyjnymi nie wchodziła w grę.
            - Eee... Przepraszam za te zniszczenia. Może mógłbym to odkupić?
            Karczmarz spojrzał na niego, jakby się przesłyszał.
            - Odkupić? Że jak? Jeszcze nie zdarzyło się, żeby ktoś po bójce chciał wynagrodzić poniesione przeze mnie straty!
            - No cóż, taka moja niecodzienna natura – Paul zaśmiał się, pokazując zęby. – Zatem, ile będzie mnie to kosztować?
            Karczmarz Gyorn nie zdążył odpowiedzieć, bo z tłumu wyłonił się kolejny mężczyzna. Był ubrany w lekką, skórzaną zbroję, zupełnie niepodobną do kurtki Paula. Na nogach miał słynące z niezwykłej wygody elfie buty. Był trochę wyższy od Morpheusa i niewiele od niego tęższy. Jego długie, kasztanowe włosy spięte były w koński ogon i zasłaniały lekko górną część uszu. Przez ramię przewieszony miał łuk refleksyjny, a do uda przywiązany kołczan ze strzałami. Łucznik miał także za swoim pasem pięknej roboty nóż myśliwski. Gdy zbliżał się w ich stronę, Paul zauważył, jak karczmarz nerwowo patrzy to na nóż, to pod swoją ladę, gdzie prawdopodobnie leżała sławetna już pawęż.
            Mam nadzieję, że to nie jest kolega tych dwóch, co leżą tam na ziemi, pomyślał Paul. Ten łucznik wygląda na dość zwinnego, bitka z nim byłaby znacznie trudniejsza od tej, którą przed chwilą stoczyłem.
            Wojownik na wszelki wypadek cofnął lekko prawą nogę do tyłu. Morpheus zauważył to kątem oka. Wiedział dobrze, że pozycja ta pozwala atakować w mgnieniu oka. Ciosy mają też znacznie większy impet.
            Obcy zbliżył się do nich i wyciągnął prawą  rękę przed siebie. Paul odetchnął z ulgą. Był to tylko gest powitania.
            - Panowie pozwolą, że się przedstawię. Nazywam się Mihla’e. Ale znajomi mówią mi Mikel.
            - Eee... Miło mi. Paul jestem.
            - Mnie zwą Morpheus. Ma pan iście elfie imię. Chyba wiem, po co ten zasłaniający uszy koński ogon.
            - Ciszej, błagam. Wieśniacy tacy, jak tamci dwaj – wskazał głową leżących nieprzytomnie osiłków – niezbyt lubią elfy. A w tej osadzie ich pod dostatkiem. Liczyłem na to, że  będziecie chlubnymi wyjątkami.
            - Nie martw się, Mikel, my nie miejscowi – mag lekko uchylił kaptur, ukazując ostro zakończone ucho.
            - Jak miło spotkać swojego...
            - Już, już, bez czułości, bo się zaraz rozpłaczę – przerwał Paul. – Możemy wiedzieć, czemu do nas podszedłeś?               
 - Jestem tu sam, od jakiegoś czasu szukałem kogoś, kto mógłby mi towarzyszyć. Zauważyłem was od razu, kiedy wszedłem do tej karczmy. Prawdopodobnie spowodowane to było aurą magiczną, która wam towarzyszy. Zobaczyłem, że raczej nie szukacie zwady, nie to, co wieśniacy, stanowiący większość osób przybyłych na turniej.
Paul uśmiechnął się i spojrzał wymownie na Morpheusa.
- Panie karczmarz! – zawołał. - Jedno piwo dla naszego łucznika!
- Wielkie dzięki, panie Paul. Jak już mówiłem, byliście spokojni, co mogło świadczyć o tym, że nie strach wam wyruszyć szlakiem turniejowym. Bo wy jesteście tu z powodu turnieju, nieprawdaż?
- Prawdaż.
- A skoro nie strach wam, to znaczy, żeście doświadczeni i nie raz patrzeliście samej śmierci w oczy. Postanowiłem do was podejść, ale wyprzedziły mnie tamte dwa buraki.
- Tak. Sam bym ich lepiej nie nazwał – Paul zdawał się weseleć z każdym zdaniem Mikela.
- Byłem pod wrażeniem tego zwodu z krzesłem, później obu ciosów. Ale najbardziej zadziwił mnie pan Morpheus swoją magią. Może powiem wprost: chciałbym wam towarzyszyć podczas turnieju. Umiem bardzo sprawnie posługiwać się łukiem. Trafiam z dalekich odległości nawet w ruchome cele. No i potrafię odnaleźć drogę w lesie. Mam też własnego konia.
- To świetnie. Ale nie możemy ci wierzyć na słowo. Widzisz to jabłko? Posadzimy pana Rimbalda pod tamtą ścianą, a ten oto owoc położymy mu na głowie. Ej, wy dwaj! – Paul zawołał zajętych rozmową chłopów – Możecie przenieść tamtego buraka pod ścianę?
- A co z tego mieć będziemy, jeśli łaska wiedzieć?
- Moją wdzięczność i szczękę w jednym kawałku – odparł.
- A!- chłop chyba sobie przypomniał bójkę sprzed kilku chwil. – Jak tak, to już go sadzamy!
- Świetnie! – położył świeżo posadzonemu pod ścianą jabłko na głowie.
Rimbald nagle się ocknął.
- Czego tu? Co do…
- Nie wtrącaj się, kmieciu, w sprawy dorosłych! – przerwał Paul, po czym zdzielił wieśniaka pięścią po potylicy.
I Rimbald zasnął.
- Zatem, jeśli jesteś tak dobrym łucznikiem, jak nam mówiłeś, bez problemu trafisz z drugiego końca karczmy w to jabłko, nie wyrządzając krzywdy nikomu. Gdy sztuka ta ci się uda, z chęcią przyjmiemy twą pomoc jako towarzysza. Podejmiesz się?
Ten „drugi koniec” był oddalony od śpiącego Rimbalda o jakieś 100 stóp. To była zaiste szeroka karczma.
- Podejmę! – odrzekł ochoczo Mikel.
- Wspaniale! Zróbcie miejsce, dobrzy ludzie! Tu strzelec wyborowy będzie mierzył!
Po chwili na środku karczmy zrobił się wolny pas łączący Mikela i Rimbalda.
- Doskonale się kooperuje z miejscową ludnością, zaiste! Teraz zawrzyjcie gęby. Dajcie mu się skupić.
W karczmie zapanowała grobowa cisza. Nawet dwóch okładających się pięściami poszukiwaczy przygód na chwilę zamilkło i zaczęło obserwować Mikela.
Tymczasem Mikel zdążył już zdjąć łuk. Sprawdził cięciwę, sięgnął po strzałę. Napiął łuk tak, by lotka dotykała mu policzka. Wycelował. Wtedy się okazało, że Paul musiał zbyt słabo uśpić Rimbalda, ponieważ ten się ocknął. Gdy tylko zobaczył celującego w jego stronę łucznika, wrzasnął przeraźliwie i zaczął na czworaka uciekać w stronę drzwi. Poruszał się w tej pozycji tak szybko i sprawnie, jakby w życiu nie miał jeszcze okazji stanąć na dwóch nogach. Jabłko zaś wciąż leżało na jego głowie.
- Głowy w dół!- wrzasnął strzelec. Bywalcy karczmy jak na rozkaz padli na ziemię, kiedy zobaczyli jak Mikel próbuje celować przez nich w stronę jabłka na głowie Rimbalda.
            Tymczasem łucznik uważnie wyliczał drogę wystraszonego zbója. Jego prawa ręka przez cały czas pozostawała w tym samym miejscu. Ruszał się tylko łuk wraz z głową strzelca.
Elf puścił cięciwę. Gawiedź wspólnie wzięła głośny wdech. Grot strzały głośno uderzył o drewnianą ścianę. Rimbald zemdlał po raz trzeci. Strzała była w miejscu, gdzie przed chwilą był środek jabłka.


*


Morpheus, Paul i Mikel podążali konno przez środek małej wsi Moborne. Miejsce to nigdy w swojej krótkiej historii nie było tak zaludnione, co dawało się we znaki. Jeźdźcy konni mieli tu lżej, bo wszyscy ustępowali przed końmi, nie to, co przed ludźmi. Mag, który znał się trochę na łukach był pełen podziwu. Paul skrzętnie wykorzystał to, że Mikel posiada łuk refleksyjny, do używania którego potrzeba było siły.
            - Całość procesu oddawania strzału nie zależy od samego łuku – wyjaśniał łucznik. – Bardzo dużo zależy także od strzał. Te, które mam przy sobie, są mojej roboty. Specjalnie wywarzałem drzewiec w stosunku do grotu, który zaś jest krasnoludzkiej roboty.
            - Zupełnie jak mój miecz – wtrącił Paul.
            - A spójrzcie na tę brzechwę! Piękna robota! – zachwycał się Morpheus.
            - To robiłem ja. Zresztą takie oryginalne zakręcanie brzechwy wokół drzewca to specjalność elfów.
            - Racja, racja. Ale to i tak nie zmienia faktu, że wykonanie jest piękne.
            Jechali dalej przez osadę, aż w końcu Morpheus zauważył jedyną w tej mieścinie kuźnię.
            - Może byśmy tam zawitali? – powiedział, wskazując palcem szyld kowalski. – Co prawda mamy jeszcze tydzień do rozpoczęcia turnieju, lecz w ostatnich dniach przed nim może być tam tłoczno. Teraz z pewnością nie ma tam aż tylu ludzi.
            - Rzeczywiście. Przydałoby się nam podkuć konie. A i rozejrzeć się można, choć nasza broń i tak na pewno jest lepsza od tych z wiejskiej kuźni – stwierdził Paul.
            - Zatem idziemy – potwierdził Mikel.


*


            W środku, pomimo, że było dość dużo miejsca i okna były pootwierane, panował zaduch jak w grobowcu, gdzie ghule właśnie urządziły sobie bal. Na lewo, w miejscu bez okien, rozstawione były cztery rzędy sporych i pełnych towaru półek. Na pierwszej rozstawione były bronie białe wszelkiej maści, od mieczy po buzdygany. Na następnej były wszelkie łuki: długie, krótkie, kompozytowe, refleksyjne. Na kolejnej wisiały najróżniejsze zbroje: skórzane, kolczugi, płytowe. Na ostatniej z półek stały tarcze. 
            - Zaprawdę, zadziwiająca ilość towaru! Nie spodziewałem się aż tylu rzeczy w takiej mieścinie – przyznał Paul.
            Przy ladzie rozmawiała ze sobą dwójka mężczyzn. Zdaje się, że zajęci byli targowaniem się. Jeden z nich, kupujący, ubrany był w pełną płytową zbroję. Na głowie miał hełm garnczkowy, a na plecach pawęż. To z pewnością był jeden z tych błędnych rycerzy, którym niby przyświecał wyższy cel i nie obchodziła ich nagroda. Jednak pieniądze musiały mieć dla nich znaczenie i to niemałe, sądząc z niezwykle żywej licytacji.
            Po drugiej stronie palisady, czy raczej lady, znajdował się potężnie zbudowany kowal. Miał na sobie skórzany kubrak, co nie było szczególną nowością w modzie kowali. Jedynymi włosami na jego głowie były gęste wąsy w kolorze blond. Za każdym razem, gdy mówił cenę, uderzał pięścią w blat, przez co cały budynek zdawał się trząść.
            W tym samym czasie Paul oglądał całkiem okazałą kolekcję mieczy, Mikel sprawdzał stan niemalże wszystkich łuków, a Morpheus rozmawiał z jednym z czeladników o podkuwaniu koni.
            - Zastanawia mnie tylko, skąd kowal wziął taką kolekcję łuków – powiedział Mikel, napinając kolejną cięciwę. - Z tego, co mi wiadomo, kowale trudnią się w obróbce metali, nie zaś drewna. A te łuki nie wyglądają na robotę byle amatora.
            - Tak jak i te miecze – zauważył Paul. – Ale te z pewnością robione były tutaj. Każdy z nich nosi znak tego właśnie rzemieślnika. Może kiedyś trafił na kogoś, kto sprzedaje tanio łuki, kto wie?
- Dokładnie – kto wie? Ale trzeba przyznać, że co poniektóre z nich są przepiękne.
- Czeladnicy już zajmują się końmi – poinformował ich Morpheus – Mamy chwilkę...
- Jacy czeladnicy? – przerwał targowanie się kowal.
- Ta trójka, która stała tuż przy kowadle. Proszę mi nie mówić, że to...
Ich uszu dobiegło nagle rżenie koni stojących na zewnątrz oraz krzyki nowych właścicieli, które brzmiały niezwykle radośnie i szyderczo zarazem.
- Psiakrew, Morpheus, tobie coś zostawić do załatwienia! – krzyknął zdenerwowany Paul. – Przecież w jukach były całe nasze zapasy!
- Może gdybyście nie zachwycali się tak tymi kupami żelastwa i drewna, nie doszłoby do tego! – zirytował się mag.
-Wypraszam sobie! Takie rzeczy to możesz se pan gadać o czyjejś innej robocie –wrzasnął kowal. – Nie zaś o...
- Może byście się wszyscy zamknęli i spróbowali ratować naszą własność! – przerwał Mikel. – Na zewnątrz, szybko!
Wybiegli wszyscy na podwórze, nawet kowal i rycerz. Paul zaklął szpetnie. Złodzieje byli już jakieś 100 jardów od nich, do tego uciekali galopem.
- Nie wszystko stracone! – krzyknął Mikel i wyjął łuk. – Morpheus, możesz porazić jakimś czarem jednego z nich? Z tymi dwoma sam sobie poradzę.
- Jeden to dla mnie nie problem! – krzyknął mag.
Morpheus bezgłośnie wymówił formułę i wykonał obydwoma rękami skomplikowany gest. Jego szata zatańczyła jak na wietrze, a z jego dłoni wystrzelił ognisty pocisk. W tej samej chwili Mikel podniósł łuk ze strzałą lekko do góry i napiął cięciwę, przykładając brzechwę do policzka. Wystrzelił strzałę, a za nią drugą.
Pierwszych dwóch złodziei zostało trafionych jednocześnie. Jednego trafił pocisk Morpheusa, drugiemu strzała łucznika zatrzymała się w szyi. Obydwaj spadli z koni bez życia. Drugi wystrzelony przez Mikela pocisk trafił bandytę w dolną część pleców. Strzała przeszyła go na wylot, lecz nawet nie drasnęła konia. Po chwili bezsilnego miotania się i ten złodziej spadł z siodła.
Paul, Morpheus i Mikel podeszli do koni i bandytów. Jeden z nich był mocno przypieczony. Ten musiał oberwać od maga. Drugi leżał bez życia ze strzałą wystającą mu z gardła. Na jego twarzy malowało się zaskoczenie. Mikel musiał siłą wyrwać strzałę z szyi bandyty. Była zbyt kosztowna, by ją zostawić. Trzeci z bandytów zdawał się cierpieć. Paul zakończył to cierpienie jednym, szybkim cięciem. Strzała musiała go trafić w żołądek, bo grot był pokryty obrzydliwie śmierdzącym kwasem. Łucznik wziął i tę strzałę. Kwas, nie kwas, tyle warta strzała zawsze się przyda.
- Cholera, Mikel, to obrzydliwe! – skrzywił się Paul, który przypatrywał się zbieraniu strzał. – Masz ich tyle, po co zbierasz te zużyte?
- Wiesz, Paul, mógłbym zbyć cię gadką o ich wartości, która jest naprawdę duża – przyznał szczerze łucznik. - Ale nie będę mydlił ci oczu. Bo po co? W końcu mamy być towarzyszami doli i niedoli.
- Jeśli nie chcesz, to nie mów. Mi wystarczy gadka o wartości. Ja nie jestem wymagający. Naprawdę.
- Nie, powinniście wiedzieć takie rzeczy, żeby później się nie dziwić, tak jak teraz.
- Kiedyś mój ojciec podróżował wraz ze swymi towarzyszami przez góry Klimth – zaczął po chwili. – Bardzo podobne do tych, które widać na horyzoncie. Ja, wtedy jeszcze młody dzieciak, podróżowałem wraz z nimi. Naszym celem był pewien mieszkający tam krasnoludzki kowal. Wykonywał on specjalne zamówienie mojego ojca. W drodze powrotnej ojciec nauczył mnie wykonywać strzały, które nie chybiają. Takie, jak te tutaj. Pewnej nocy rozbiliśmy obóz u stóp gór. Byliśmy wtedy wycieńczeni bezustanną podróżą. Wędrowaliśmy kilka nocy i dni, nie wiem, ile dokładnie, zdążyłem stracić rachubę. Obudziło nas rżenie koni. Gdyby nie te pięknie stworzenia, nie rozmawiałbym z wami teraz – elf zamyślił się. – Zwierzęta wyczuły grożące nam zło. Gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem, jak skrada się w naszą stronę grupka krasnoludów. Wszyscy zerwaliśmy się na równe nogi. Gdy bandyci to zauważyli, ruszyli na nas z rykiem. Mój ojciec wraz z kompanami zdążyli się jednak przygotować i przeszyli strzałami trzy krasnoludy. Lecz reszta zdążyła się zbliżyć i rozpoczęła się walka. Mój ojciec rzucił mi paczkę od krasnoluda i kazał mi uciekać. „Ratuj życie!”, wołał. Mnie, małego szczyla, który nigdy nie widział walki, zamurowało, po prostu nie mogłem się ruszyć. Uratował mnie najlepszy przyjaciel mego ojca, zabierając mnie na konia i uciekając. Mój ojciec go o to poprosił. Paczkę miałem wciąż przy sobie. Przeczekaliśmy noc w lesie, a rano ostrożnie wróciliśmy do obozu, gdzie znaleźliśmy naszych towarzyszy. Wszystkich, co do jednego – Mikelowi załamał się głos. – Wszystkich martwych. Dopiero po kilku pełniach księżyca otworzyłem paczkę. Były tam przecudnej roboty groty do strzał. Od tamtej pory poprzysięgłem, że każdego bandytę czy zbója będę tępił. Tymi właśnie strzałami, jedyną rzeczą zostawioną mi przez ojca. Teraz już wiecie, czemu je zbieram.
Paul, Morpheus i reszta ludzi, którzy się zebrali dookoła nich milczeli. Parę niewiast głośno wysmarkało nosy.
Od tamtej pory nie wracali do historii krasnoludzkich grotów. Paul i Morpheus od tamtej opowieści nabrali szacunku do Mikela, który zwierzył się im z tak osobistych rzeczy. Tamta chwila uczyniła z nich prawdziwą grupkę towarzyszy.


*

No, tyle starczy tej drugiej części. Jeśli się spodoba, to i kiedyś być może pojawi się trzecia! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz