Cześć! pisałem na początku, że być może będę publikował coś takiego, jak moje wypociny w formie powieści. No, więc chyba czas najwyższy. Przygotujcie się na większą niż zwykle porcję literek ;)
*
Nikt nie wiedział, skąd przybyli.
Było ich dwóch. Pierwszy z nich, mężczyzna o średnim wzroście i raczej
szczupłej posturze, nosił fioletową szatę z kapturem, nieustannie zasłaniającym
jego twarz. Gyorn, właściciel karczmy, nie zaliczał się do ludzi widujących na
co dzień magów, lecz w tej chwili był niemalże pewien, że ma przed sobą jednego
z nich. Pewnie to ta nienaturalna aura, którą poczuł, gdy jegomość stanął przy
barze. To zawsze towarzyszyło magom, niczym smród ciągnący się za kloszardem.
Drugi z mężczyzn był duży. Było to jedyne słowo, którego karczmarz by użył,
chcąc opisać tego przybysza. Przewyższał on swego towarzysza o ponad głowę i
był od niego prawie półtora raza szerszy. Jego ciemne oczy sprawiały wrażenie
takich, które wiele widziały w swym żywocie. Zwłaszcza prawe, które ukośnie
przecinała dość głęboka blizna. Mimo tego, oko było sprawne. To z pewnością
jakieś czarodziejskie sztuczki, myślał Gyorn. Kruczoczarne włosy dużego także
były dziwne. Każdy z nich, średniej długości, skierowany był w inną stronę. Całość
jednak zamiast tworzyć chaos na głowie, komponowała uporządkowaną, jakby
przemyślaną fryzurę. Mężczyzna miał na sobie skórzaną kurtkę i takież rękawice
nabijane ćwiekami. Zza jego pleców wystawał miecz, dokładniej bastard z
wyrytymi na rękojeści i ostrzu runami w jakimś starym, nieznanym karczmarzowi języku.
Tak prezentująca się dwójka siedziała i dumała nad, pewnie równie
dziwnymi, sprawami przy piwie. Zaprawdę, bardziej oryginalnej pary jeszcze w
mojej karczmie nie było, myślał Gyorn. Nawet teraz, kiedy z powodu turnieju cały
lokal wypełniony były po brzegi dziwolągami.
*
Mała, podgórska osada, Moborne, nie
słynęła z niczego szczególnego. Większość z poszukiwaczy przygód i błędnych
rycerzy dowiedziała się o jej istnieniu dopiero z broszury. Albowiem po
wszystkich większych wioskach i mieścinach zostały wysłane te właśnie
obwieszczenia mówiące o turnieju. Wygrana była niemała. Niemałych rozmiarów skrzynia
pełna złota i kamieni szlachetnych. Lecz przeszkodą do niej miał być nie tylko
ciężki teren, ale także najróżniejsze gatunki potworów, żyjące w lasach
sąsiadujących z Moborne.
Zewsząd zaczęli napływać poszukiwacze przygód. Ogromna fala wojowników, magów
i innych przybłęd zalała tę niewielką mieścinę. Mieszkańcy byli przerażeni, dopóki
nie znaleźli w nich źródła dochodu. Rozstawili w całym mieście stragany z
najróżniejszymi przedmiotami. Wszędzie można było kupić przeróżne amulety
ochronne. Kupowali je wszyscy, oprócz magów i doświadczonych wojowników. I to
nie dlatego, bo posiadali oni swoje własne, bynajmniej. Tylko oni mieli na tyle
rozumu, by mieć pewne wątpliwości do właściwości ochronnych powyginanych,
zardzewiałych widelców na sznurkach. Oraz im podobnych.
Paulus i
Morpheus byli mieszkańcami jeszcze mniejszej mieściny, Claymoon. Turniej ich
kompletnie nie obchodził. Do czasu. Albowiem pewnego dnia Morpheus, mag,
usłyszał plotkę o tajemniczym potworze smoko-podobnym, zamieszkiwującego
miejsce, w okolicy którego miała przebiegać trasa sławetnego już turnieju.
- TY? – zdziwił
się przeciwny temu pomysłowi Paul. – Ty chcesz rzucić wszystko, by się wybrać
na ten, jak go sam kiedyś określiłeś, durny turniej dla szukających pewnej
śmierci kretynów?!
Paul z
każdym wyrazem podnosił głos, co mogło świadczyć o jego dość sporym sprzeciwie
tym większym, że Morpheus sam kilka dni temu był podobnie przeciwny takim
pomysłom. Teraz musiał ze spokojem wysłuchać niepodważalnych argumentów Paula.
-
Przecież to zabawa dla wieśniaków, których największym pokonanym własnoręcznie
przeciwnikiem jest dziesięciocalowy szczur! - Paul już prawie krzyczał. –
Spójrz na siebie! Jesteś cholernym magiem, psiakrew – przypomniał mu. – Nie
masz lepszych zajęć?
Morpheus
ze stoickim spokojem słuchał całego wykładu. Cierpliwie wyczekał do momentu,
gdy jego przyjacielowi skończą się argumenty.
-
Skończyłeś? Świetnie. Więc tak – mag podniósł rękę i zaczął wyliczać na palcach
– Jeden: Przestań na mnie krzyczeć. Mam, jak mi się zdaje, dosyć ważny powód,
żeby się tam udać, a wojownik, taki jak ty niezwykle by mi się przydał: to dwa
i trzy. Cztery: może nam się poszczęścić i możemy wygrać cały ten skarb. Pięć:
Znam kilku nie-wieśniaków, którzy...
- Jeśli
masz na myśli swych kamratów, magów – warknął Paul. – to możesz schować ten
palec, bo oni są dla mnie gorsi od wieśniaków – skrzywił się. – A co to za
ważny powód, o którym wspominałeś? Może masz jakąś czarodziejkę na oku?
- Przestań
stroić durne miny, Paul. Bynajmniej. Chodzi o pewien gatunek potwora, który
ponoć zamieszkuje tamte okolice.
- Potwora,
powiadasz? A to ciekawe.
- Nie
zważywszy na ironiczny ton twej wypowiedzi, zgadzam się – Morpheus zmierzył
Paula wzrokiem. – Podobno w okolicach szlaku turniejowego ktoś widział bestię
wyglądem przypominającą smoka. Prawdopodobnie jakiś nowy gatunek. Ma dziwne
upodobania, albowiem nie kradnie owiec wieśniakom, a rozszarpuje je na
kawałeczki, a strzępy pozostawia na polu.
- A nie
sądzisz, że tamtejsi wieśniacy wymyślili tę bajeczkę, aby zemścić się na
znienawidzonych sąsiadach, zabijając ich owce?
-
Odnoszę wrażenie, iż ciut przeceniasz kreatywność tych prostych, chłopskich
rozumów. – uśmiechnął się mag.
- Śmiej
się, śmiej. To są stare, wiejskie metody. Najpierw wymyślają jakiegoś okrutnego
potwora, najczęściej smoka, którego to niby widzieli, później kradną lub
zabijają owce sąsiada, zwalając wszystko na wcześniej wspomnianą bestię –
powiedział tonem znawcy. – Prawdę mówiąc, są dość samokrytyczni, nazywając
samych siebie potworami – dodał po chwili.
- Widzę,
że znasz się nie tylko na bitce, Paul. Ale to niczego nie zmienia. Mam naocznego
świadka makabrycznego wydarzenia, jakim jest rozszarpywanie owcy. I jest on
bardzo wiarygodny. Zatem kiedy wyruszamy?
- W tej
całej historyjce z turniejem coś mi śmierdzi. - Paul iście aktorsko pociągnął
nosem. – Nie dziwi cię to, że nasze niezwykle skąpe królestwo organizuje
turniej, w którym za przejście jakiegoś ubitego szlaku zwycięzca otrzymuje
skrzynię pełną pieniędzy?
-
Dziwiło mnie to do momentu, gdy nie zbadałem nieco tamtejszej okolicy. Tam
nawet na ubitych szlakach handlowych wręcz roi się od potworów wszelkiej maści.
Nie wspominając już o lasach. Każda karawana idąca w tamte strony jest eskortowana
przez mały oddział ciężkozbrojnych rycerzy i mało która z nich dociera w
komplecie. Sporo karawan po prostu przepada. Więc król musiał sobie wykalkulować,
ile go kosztują te wszystkie stracone karawany. Dowiedział się także, ile biorą
tacy specjaliści od tępienia potworów. Szczerze mówiąc, ja też to wyliczyłem.
Policzyłem także, bez większych trudności, ile może być warta taka skrzynia ze
skarbem – mag podniósł wzrok i zaczął liczyć – Biorąc pod uwagę średnią
wielk...
-
Oszczędź szczegółów.
- Ach,
tak, przepraszam. Moje skrzętne obliczenia wskazują, prawdopodobnie tak, jak
królowi... – zamyślił się.
Paul
chrząknięciem przywołał maga do świata realnego.
- Eee...
przepraszam. Znowu. Zamyśliłem się. Znowu.
-
Przejdź, psiakrew, do rzeczy!
- Wyszło
mi zatem, że królowi o wiele bardziej opłaca się zorganizować turniej i dać
jako nagrodę niezwykle kuszącą i tajemniczą skrzynię ze skarbem, wiedząc, że
mnóstwo ludu pójdzie w to, niż zatrudnić speca od tępienia potworów. Wybicie
tylu kreatur na dwóch głównych szlakach handlowych plus kawałek lasu
kosztowałby u specjalisty coś koło... – mag znów się zamyślił, lecz Paul tym
razem wykazał się cierpliwością. - Dziesięciu takich skrzyń ze złotem.
Oczywiście biorąc pod uwagę to, że zatrudniłby kilku takich wojowników, bo
samotny na pewno by sobie nie poradził.
- Czyli
król tak naprawdę ma swój interes w tym turnieju. Zakładam, że odblokowanie
takich dwóch szlaków handlowych przyniesie mu spore zyski.
- Skąd
te przypuszczenia?
-
Moborne jest przecież położone u stóp gór. W tamtych okolicach z pewnością jest
dużo surowców mineralnych.
- Cóż za
spostrzegawczość. Owszem, z tego, co mi wiadomo tamte tereny są dość obfite w
surowce. Rozumiem, że wyruszamy lada moment.
- W
końcu mówisz do rzeczy.
*
Karczma coraz bardziej zapełniała się klientelą wszelkiej maści. Gyorn przestał nadążać za zamówieniami. Zwłaszcza, że ciągle musiał pilnować, żeby nie zaczęła się kolejna rozróba, a przy takiej ilości ludzi ociera się to o niemożliwość. Ostatnim razem sam ledwo uszedł z życiem, ponieważ goście zaczęli rzucać się wszystkim, co mieli pod ręką. Szczególnie upodobali sobie rzucanie krzesłami w stronę karczmarza, któremu delikatnie powiedziawszy pomysł ten nie przypadł do gustu. Tym razem był przygotowany. Pod barem leżała pawęż.
Nagle z tłumu wyłoniło się dwóch stałych
bywalców, którzy wręcz uwielbiali rozpoczynać wszelkie burdy. Podeszli do dwóch
cudzoziemców, którzy w spokoju gawędzili przy piwie. Gyorn głośno przełknął
ślinę.
- Ej, wy! –
krzyknął lekko drżącym głosem, gdy para osiłków zbliżyła się do cudzoziemców z
wiele mówiącymi grymasami na twarzy. – Rimbald, Doren, do was mówię! Zostawcie
tych dwóch w spokoju!
- Bo co? Walniesz
nas pawężą spod lady? – zadrwił Doren.
- Ha ha! –
zaśmiał się głupkowato Rimbald. – Pawynżą! Dobre!
Duży
cudzoziemiec odwrócił się do osiłków i zmierzył ich wzrokiem. Zupełnie jakby
kalkulował.
- W czymś
problem, panowie? – spytał powoli.
- Paul,
tylko nie to. Oszczędzaj się przed turniejem!- powiedział ten w kapturze.
- Ha!
Słyszałeś go? „Oszczędzaj się”!
- Ha ha!
„Oszczyndzaj”! Dobre! – Rimbald nie tylko wyglądem, ale i mową plasował się
wśród elity Moborne.
- A żebyś
wiedział, Paul, czy jak ci tam. Jest problem. Twoja rzyć właśnie ogrzewa mój
stołek. To miłe z jej strony. Ale mam wiadomość do ciebie i do twojej rzyci:
Spieprzajcie!
- Haha! Spip...
- Przymknij
się, Rimbald! Co za dużo, to nie zdrowo!
- To
wszystko, uprzejmi panowie? – spytał ten nazwany Paulem. Osiłki spojrzały się
pytająco po sobie, po czym Doren pokiwał głową. – To wspaniale. A teraz ja mam
wiadomość od twojego stołka dla ciebie.
Paul wstał.
Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, stołek już był w jego ręku. Cholera, pomyślał
Gyorn, przecież specjalnie przybijałem te stołki czterema gwoździami na nogę!
Cudzoziemiec zrobił zamach stołkiem i udał, że się zachwiał pod ciężarem. Zadziałało.
Doren widząc zachwianie, zamachnął się mocno pięścią, celując w odsłonięty
brzuch. Paul to wykorzystał. Zadał szybki, ale mocny cios nogą w krocze. Osiłek
cicho zapiszczał i się skulił, wciąż jednak stojąc. Paul wykorzystał i to.
Zadał potężny cios stołkiem prosto w kark. Tym razem Doren nawet sekundy nie
ustał na nogach. Zwalił się na ziemię całym ciężarem ciała. Ze stołka pozostała
noga w ręku Paula. Cudzoziemiec spojrzał wymownie na Rimbalda. Ten nie
zastanawiał się ani chwili. Od razu zaczął uciekać. Do walki włączył się ten w
kapturze. Wykrzywił palce w skomplikowanym geście, wypowiedział krótkie
zaklęcie i po chwili Doren zaczął lecieć w stronę Rimbalda.
- Nie zapomnij o kamracie! – zakrzyknął mag.
Chwilę
później osiłkowie zderzyli się, a Rimbald został zwalony z nóg ciężarem kolegi.
Obydwaj byli nieprzytomni. Ale żyli. Karczmarz jeszcze nie widział bójki z
udziałem więcej niż trzech osób bez trupów. Cudzoziemcy po raz kolejny wnieśli
do karczmy w Moborne świeży powiew zmian.
*
Uff, starczy na dziś, mam nadzieję, że Was nie zanudziłem. Gdyby Wam było mało, następną część macie tutaj.
Jest coś co Ci nie wychodzi? ^.^
OdpowiedzUsuńFajne ale krótkie :)
"Ale mam wiadomość do ciebie i do twojej rzyci: Spieprzajcie!" - kradnę do mojej wielkiej kolekcji cytatów, wybacz :)
Btw: Jakbyś chciał coś skrobnąć do Bamagi to się nie krępuj ^.^
Strasznie śpiewam :(
UsuńA krótkie może i jest, po prostu nie chciałem na początek przytłaczać ilością tekstu - to, co tu widzisz to część większej całości ;)
Czekam na ciąg dalszy :)
OdpowiedzUsuń