środa, 6 marca 2013

Wypocinowo

Cześć! pisałem na początku, że być może będę publikował coś takiego, jak moje wypociny w formie powieści. No, więc chyba czas najwyższy. Przygotujcie się na większą niż zwykle porcję literek ;)



*


            Nikt nie wiedział, skąd przybyli. Było ich dwóch. Pierwszy z nich, mężczyzna o średnim wzroście i raczej szczupłej posturze, nosił fioletową szatę z kapturem, nieustannie zasłaniającym jego twarz. Gyorn, właściciel karczmy, nie zaliczał się do ludzi widujących na co dzień magów, lecz w tej chwili był niemalże pewien, że ma przed sobą jednego z nich. Pewnie to ta nienaturalna aura, którą poczuł, gdy jegomość stanął przy barze. To zawsze towarzyszyło magom, niczym smród ciągnący się za kloszardem. Drugi z mężczyzn był duży. Było to jedyne słowo, którego karczmarz by użył, chcąc opisać tego przybysza. Przewyższał on swego towarzysza o ponad głowę i był od niego prawie półtora raza szerszy. Jego ciemne oczy sprawiały wrażenie takich, które wiele widziały w swym żywocie. Zwłaszcza prawe, które ukośnie przecinała dość głęboka blizna. Mimo tego, oko było sprawne. To z pewnością jakieś czarodziejskie sztuczki, myślał Gyorn. Kruczoczarne włosy dużego także były dziwne. Każdy z nich, średniej długości, skierowany był w inną stronę. Całość jednak zamiast tworzyć chaos na głowie, komponowała uporządkowaną, jakby przemyślaną fryzurę. Mężczyzna miał na sobie skórzaną kurtkę i takież rękawice nabijane ćwiekami. Zza jego pleców wystawał miecz, dokładniej bastard z wyrytymi na rękojeści i ostrzu runami w jakimś starym, nieznanym karczmarzowi języku.
Tak prezentująca się dwójka siedziała i dumała nad, pewnie równie dziwnymi, sprawami przy piwie. Zaprawdę, bardziej oryginalnej pary jeszcze w mojej karczmie nie było, myślał Gyorn. Nawet teraz, kiedy z powodu turnieju cały lokal wypełniony były po brzegi dziwolągami.


*


            Mała, podgórska osada, Moborne, nie słynęła z niczego szczególnego. Większość z poszukiwaczy przygód i błędnych rycerzy dowiedziała się o jej istnieniu dopiero z broszury. Albowiem po wszystkich większych wioskach i mieścinach zostały wysłane te właśnie obwieszczenia mówiące o turnieju. Wygrana była niemała. Niemałych rozmiarów skrzynia pełna złota i kamieni szlachetnych. Lecz przeszkodą do niej miał być nie tylko ciężki teren, ale także najróżniejsze gatunki potworów, żyjące w lasach sąsiadujących z Moborne.
Zewsząd zaczęli napływać poszukiwacze przygód. Ogromna fala wojowników, magów i innych przybłęd zalała tę niewielką mieścinę. Mieszkańcy byli przerażeni, dopóki nie znaleźli w nich źródła dochodu. Rozstawili w całym mieście stragany z najróżniejszymi przedmiotami. Wszędzie można było kupić przeróżne amulety ochronne. Kupowali je wszyscy, oprócz magów i doświadczonych wojowników. I to nie dlatego, bo posiadali oni swoje własne, bynajmniej. Tylko oni mieli na tyle rozumu, by mieć pewne wątpliwości do właściwości ochronnych powyginanych, zardzewiałych widelców na sznurkach. Oraz im podobnych.
Paulus i Morpheus byli mieszkańcami jeszcze mniejszej mieściny, Claymoon. Turniej ich kompletnie nie obchodził. Do czasu. Albowiem pewnego dnia Morpheus, mag, usłyszał plotkę o tajemniczym potworze smoko-podobnym, zamieszkiwującego miejsce, w okolicy którego miała przebiegać trasa sławetnego już turnieju.
- TY? – zdziwił się przeciwny temu pomysłowi Paul. – Ty chcesz rzucić wszystko, by się wybrać na ten, jak go sam kiedyś określiłeś, durny turniej dla szukających pewnej śmierci kretynów?!
Paul z każdym wyrazem podnosił głos, co mogło świadczyć o jego dość sporym sprzeciwie tym większym, że Morpheus sam kilka dni temu był podobnie przeciwny takim pomysłom. Teraz musiał ze spokojem wysłuchać niepodważalnych argumentów Paula.
- Przecież to zabawa dla wieśniaków, których największym pokonanym własnoręcznie przeciwnikiem jest dziesięciocalowy szczur! - Paul już prawie krzyczał. – Spójrz na siebie! Jesteś cholernym magiem, psiakrew – przypomniał mu. – Nie masz lepszych zajęć?
Morpheus ze stoickim spokojem słuchał całego wykładu. Cierpliwie wyczekał do momentu, gdy jego przyjacielowi skończą się argumenty.
- Skończyłeś? Świetnie. Więc tak – mag podniósł rękę i zaczął wyliczać na palcach – Jeden: Przestań na mnie krzyczeć. Mam, jak mi się zdaje, dosyć ważny powód, żeby się tam udać, a wojownik, taki jak ty niezwykle by mi się przydał: to dwa i trzy. Cztery: może nam się poszczęścić i możemy wygrać cały ten skarb. Pięć: Znam kilku nie-wieśniaków, którzy...
- Jeśli masz na myśli swych kamratów, magów – warknął Paul. – to możesz schować ten palec, bo oni są dla mnie gorsi od wieśniaków – skrzywił się. – A co to za ważny powód, o którym wspominałeś? Może masz jakąś czarodziejkę na oku?
- Przestań stroić durne miny, Paul. Bynajmniej. Chodzi o pewien gatunek potwora, który ponoć zamieszkuje tamte okolice.
- Potwora, powiadasz? A to ciekawe.
- Nie zważywszy na ironiczny ton twej wypowiedzi, zgadzam się – Morpheus zmierzył Paula wzrokiem. – Podobno w okolicach szlaku turniejowego ktoś widział bestię wyglądem przypominającą smoka. Prawdopodobnie jakiś nowy gatunek. Ma dziwne upodobania, albowiem nie kradnie owiec wieśniakom, a rozszarpuje je na kawałeczki, a strzępy pozostawia na polu.
- A nie sądzisz, że tamtejsi wieśniacy wymyślili tę bajeczkę, aby zemścić się na znienawidzonych sąsiadach, zabijając ich owce?
- Odnoszę wrażenie, iż ciut przeceniasz kreatywność tych prostych, chłopskich rozumów. – uśmiechnął się mag.
- Śmiej się, śmiej. To są stare, wiejskie metody. Najpierw wymyślają jakiegoś okrutnego potwora, najczęściej smoka, którego to niby widzieli, później kradną lub zabijają owce sąsiada, zwalając wszystko na wcześniej wspomnianą bestię – powiedział tonem znawcy. – Prawdę mówiąc, są dość samokrytyczni, nazywając samych siebie potworami – dodał po chwili.
- Widzę, że znasz się nie tylko na bitce, Paul. Ale to niczego nie zmienia. Mam naocznego świadka makabrycznego wydarzenia, jakim jest rozszarpywanie owcy. I jest on bardzo wiarygodny. Zatem kiedy wyruszamy?
- W tej całej historyjce z turniejem coś mi śmierdzi. - Paul iście aktorsko pociągnął nosem. – Nie dziwi cię to, że nasze niezwykle skąpe królestwo organizuje turniej, w którym za przejście jakiegoś ubitego szlaku zwycięzca otrzymuje skrzynię pełną pieniędzy?
- Dziwiło mnie to do momentu, gdy nie zbadałem nieco tamtejszej okolicy. Tam nawet na ubitych szlakach handlowych wręcz roi się od potworów wszelkiej maści. Nie wspominając już o lasach. Każda karawana idąca w tamte strony jest eskortowana przez mały oddział ciężkozbrojnych rycerzy i mało która z nich dociera w komplecie. Sporo karawan po prostu przepada. Więc król musiał sobie wykalkulować, ile go kosztują te wszystkie stracone karawany. Dowiedział się także, ile biorą tacy specjaliści od tępienia potworów. Szczerze mówiąc, ja też to wyliczyłem. Policzyłem także, bez większych trudności, ile może być warta taka skrzynia ze skarbem – mag podniósł wzrok i zaczął liczyć – Biorąc pod uwagę średnią wielk...
- Oszczędź szczegółów.
- Ach, tak, przepraszam. Moje skrzętne obliczenia wskazują, prawdopodobnie tak, jak królowi... – zamyślił się.
Paul chrząknięciem przywołał maga do świata realnego.
- Eee... przepraszam. Znowu. Zamyśliłem się. Znowu.
- Przejdź, psiakrew, do rzeczy!
- Wyszło mi zatem, że królowi o wiele bardziej opłaca się zorganizować turniej i dać jako nagrodę niezwykle kuszącą i tajemniczą skrzynię ze skarbem, wiedząc, że mnóstwo ludu pójdzie w to, niż zatrudnić speca od tępienia potworów. Wybicie tylu kreatur na dwóch głównych szlakach handlowych plus kawałek lasu kosztowałby u specjalisty coś koło... – mag znów się zamyślił, lecz Paul tym razem wykazał się cierpliwością. - Dziesięciu takich skrzyń ze złotem. Oczywiście biorąc pod uwagę to, że zatrudniłby kilku takich wojowników, bo samotny na pewno by sobie nie poradził.
- Czyli król tak naprawdę ma swój interes w tym turnieju. Zakładam, że odblokowanie takich dwóch szlaków handlowych przyniesie mu spore zyski.
- Skąd te przypuszczenia?
- Moborne jest przecież położone u stóp gór. W tamtych okolicach z pewnością jest dużo surowców mineralnych.
- Cóż za spostrzegawczość. Owszem, z tego, co mi wiadomo tamte tereny są dość obfite w surowce. Rozumiem, że wyruszamy lada moment.
- W końcu mówisz do rzeczy.


*


            Karczma coraz bardziej zapełniała się klientelą wszelkiej maści. Gyorn przestał nadążać za zamówieniami. Zwłaszcza, że ciągle musiał pilnować, żeby nie zaczęła się kolejna rozróba, a przy takiej ilości ludzi ociera się to o niemożliwość. Ostatnim razem sam ledwo uszedł z życiem, ponieważ goście zaczęli rzucać się wszystkim, co mieli pod ręką. Szczególnie upodobali sobie rzucanie krzesłami w stronę karczmarza, któremu delikatnie powiedziawszy pomysł ten nie przypadł do gustu. Tym razem był przygotowany. Pod barem leżała pawęż.
 Nagle z tłumu wyłoniło się dwóch stałych bywalców, którzy wręcz uwielbiali rozpoczynać wszelkie burdy. Podeszli do dwóch cudzoziemców, którzy w spokoju gawędzili przy piwie. Gyorn głośno przełknął ślinę.
            - Ej, wy! – krzyknął lekko drżącym głosem, gdy para osiłków zbliżyła się do cudzoziemców z wiele mówiącymi grymasami na twarzy. – Rimbald, Doren, do was mówię! Zostawcie tych dwóch w spokoju!
            - Bo co? Walniesz nas pawężą spod lady? – zadrwił Doren.
            - Ha ha! – zaśmiał się głupkowato Rimbald. – Pawynżą! Dobre!
            Duży cudzoziemiec odwrócił się do osiłków i zmierzył ich wzrokiem. Zupełnie jakby kalkulował.
            - W czymś problem, panowie? – spytał powoli.
            - Paul, tylko nie to. Oszczędzaj się przed turniejem!- powiedział ten w kapturze.
            - Ha! Słyszałeś go? „Oszczędzaj się”!
            - Ha ha! „Oszczyndzaj”! Dobre! – Rimbald nie tylko wyglądem, ale i mową plasował się wśród elity Moborne.
            - A żebyś wiedział, Paul, czy jak ci tam. Jest problem. Twoja rzyć właśnie ogrzewa mój stołek. To miłe z jej strony. Ale mam wiadomość do ciebie i do twojej rzyci: Spieprzajcie!
            - Haha! Spip...
            - Przymknij się, Rimbald! Co za dużo, to nie zdrowo!
            - To wszystko, uprzejmi panowie? – spytał ten nazwany Paulem. Osiłki spojrzały się pytająco po sobie, po czym Doren pokiwał głową. – To wspaniale. A teraz ja mam wiadomość od twojego stołka dla ciebie.
            Paul wstał. Zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, stołek już był w jego ręku. Cholera, pomyślał Gyorn, przecież specjalnie przybijałem te stołki czterema gwoździami na nogę! Cudzoziemiec zrobił zamach stołkiem i udał, że się zachwiał pod ciężarem. Zadziałało. Doren widząc zachwianie, zamachnął się mocno pięścią, celując w odsłonięty brzuch. Paul to wykorzystał. Zadał szybki, ale mocny cios nogą w krocze. Osiłek cicho zapiszczał i się skulił, wciąż jednak stojąc. Paul wykorzystał i to. Zadał potężny cios stołkiem prosto w kark. Tym razem Doren nawet sekundy nie ustał na nogach. Zwalił się na ziemię całym ciężarem ciała. Ze stołka pozostała noga w ręku Paula. Cudzoziemiec spojrzał wymownie na Rimbalda. Ten nie zastanawiał się ani chwili. Od razu zaczął uciekać. Do walki włączył się ten w kapturze. Wykrzywił palce w skomplikowanym geście, wypowiedział krótkie zaklęcie i po chwili Doren zaczął lecieć w stronę Rimbalda.
- Nie zapomnij o kamracie! – zakrzyknął mag.
Chwilę później osiłkowie zderzyli się, a Rimbald został zwalony z nóg ciężarem kolegi. Obydwaj byli nieprzytomni. Ale żyli. Karczmarz jeszcze nie widział bójki z udziałem więcej niż trzech osób bez trupów. Cudzoziemcy po raz kolejny wnieśli do karczmy w Moborne świeży powiew zmian.


*

Uff, starczy na dziś, mam nadzieję, że Was nie zanudziłem. Gdyby Wam było mało, następną część macie tutaj.

3 komentarze:

  1. Jest coś co Ci nie wychodzi? ^.^
    Fajne ale krótkie :)
    "Ale mam wiadomość do ciebie i do twojej rzyci: Spieprzajcie!" - kradnę do mojej wielkiej kolekcji cytatów, wybacz :)

    Btw: Jakbyś chciał coś skrobnąć do Bamagi to się nie krępuj ^.^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Strasznie śpiewam :(
      A krótkie może i jest, po prostu nie chciałem na początek przytłaczać ilością tekstu - to, co tu widzisz to część większej całości ;)

      Usuń